środa, 29 lutego 2012

'Zakazana wyspa'

Trzy partyjki w 'Zakazaną wyspę' ujawniły bardzo sympatyczną grę. Są emocje, są decyzje - pomyka wartko i wciąga.
Gołym okiem widać, że jest to oczywiście 'Pandemic' sprowadzony do samej esencji, niczym 'Mr Jack' w 'Mr Jack Pocket'. Nie przeszkadza mi to, jest miejsce na rynku (i mojej półce) na prostsze warianty ciut trudniejszych gier. Niepokoi mnie coś innego, co dzięki prostocie gry wyszło na jaw dość mocno. Mianowicie: jest po pięć kart w czterech kolorach. Z każdego koloru mamy zebrać po kolei po cztery sztuki - przy czym maksymalna ilość kart na ręce wynosi pięć. Trochę mało, zwłaszcza w grze dwuosobowej: jeśli karty ułożą się złośliwie, trzeba zdiscardować prawie cały komplet innego koloru, żeby uzbierać to, co właśnie zbieram. I wychodzi na to, że jedynie losowa kolejność kart decyduje o tym, jak długo potrwa rozgrywka. Weźmy np. najwyższy poziom trudności: zanim nastąpi zatopienie (wodomierz dojdzie do czaszki), można pozwolić sobie najwyżej na 5 kart zatopienia - co oznacza, że po pierwszym przetasowaniu gra może się skończyć tragicznie w każdej chwili. Czyli - wg mojego rozumienia - niezależnie od tego, jak dzielnie i pomysłowo umacniamy zatopione pola planszy, gra może być przegrana, zanim zaczniemy grać. Smutne.
Dla kontrastu: w 'Pandemicu' wyglądało to jednak zdecydowanie inaczej - kart w każdym kolorze jest więcej i karty epidemii nie przekładają się automatycznie na licznik końca gry, ponadto kolorowe karty są używane przez graczy do poruszania się - wydaje się więc, że rola decyzji gracza jest decydująca.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz