piątek, 6 grudnia 2013

Cierpienia młodego Napoleona

Jednym z częstych problemów dotykających osoby zabierające się za lekturę historii alternatywnych (powiedzmy, takiej np. "Zadry") jest lęk przed nieznajomością oryginalnej historii, objawiający się myślami w stylu "Czy ja w ogóle rozpoznam, co zostało zmienione?". Cierpiący na tąż dolegliwość często sięgają po lekarstwo pod postacią tzw. lektur źródłowych.

I tak np. "Historia powszechna 1789-1870" Żywczyńskiego to całkiem porządny podręcznik, całkiem udanie wprowadzający w epokę rewolucyjną i napoleońską. Pozostawia jednak typowe dla podręczników historii wrażenie braku ciągu przyczynowo-skutkowego. Niczym lektura czyjejś listy zakupów - wiadomo, że jak ktoś kupił tort i balony, to szykuje urodziny, ale dlaczego nikt tego nie podał otwartym tekstem.

Nic to, sięgnijmy po rzecz nieco mniej podręcznikową i nieco bardziej skoncentrowaną na Napoleonie: "Historia Napoleona" de Saint-Hilaire'a. Owszem, czyta się przyjemnie, życiorys Napoleona przedstawiony wiernie i ciekawie. Ale nie da się ukryć, że pozostaje mocne wrażenie zbioru pouczających historyjek dla młodzieży.

Sięgnijmy zatem po broń ostateczną: czterotomową sagę napoleońską Maxa Gallo, rozpoczynającą się od "Pieśni wymarszu", znakomicie ponoć przyjętą zarówno przez historyków, jak i zwykłych czytelników. Najwyraźniej jedni i drudzy kochają się w klasykach romantyzmu, książkę bowiem czyta się niczym "Cierpienia młodego Wertera". Cały czas siedzimy w głowie Napoleona i czytamy o jego gwałtownych uczuciach. Kilkustronicowe opisy ciężkich okresów przed bitwą, kiedy całą noc chodził po namiocie i rozmyślał o miłości, władzy i przeznaczeniu, puentowane są jednozdaniowym podaniem wyniku bitwy. W zdobyciu Egiptu najważniejszy był moment, gdy Napoleon uświadomił sobie, że Józefina go zdradza (choć ona była wtedy we Francji). Nawet czytelnicy dalecy od zainteresowań militarystycznych czują głód jakiegokolwiek opisu konkretnych wydarzeń. Generalnie straszne, pierwszy tom ledwo dokończony z głupiego poczucia obowiązku.

Mam szczerą nadzieję, że "Zadra" jest tego warta... :)

środa, 27 listopada 2013

Ringworld

Jak się czyta 'Znany Wszechświat' Nivena wg wewnętrznej chronologii, to 'Ringworld', najbardziej znana pozycja, wypada na końcu. Może trochę dziwnie, ale spora liczba odniesień do wcześniejszych książek daje sporo radości.

Najpierw jest wyprawa na Ringworld w mieszanym towarzystwie, podczas której ma miejsce parę ciekawych przygód - ale główne odkrycie książki dotyczy wydarzeń, które nic wspólnego z Ringworldem (historycznie ani geograficznie) nie mają.

Potem jest powrót na Ringworld i wielkie odkrycie, które bezpośrednio dotyczy Ringworldu oraz historii - i przyszłości - ludzkości. I spektakularna walka na koniec.

Potem ni z gruszki ni z pietruszki questujące fantasy - grupa istot z różnych ras gromadzi się na wyprawę przeciwko wampirom. Poważnie, z pół książki na to schodzi i jak wraca do głównego wątku, to nie daje już rady wrócić do siebie - końcówka jest chaotyczna i bylejaka.

I na koniec wielka walka o Ringworld na galaktyczną skalę, ale w klimacie niezwykle kameralnym.

Jest to bez wątpienia Niven: mnóstwo spektakularnych pomysłów technologicznych, socjologicznych, kosmologicznych - oraz na opowiedzenie ciekawych intryg. Coś jakby Asimov bardziej wczuł się w klimat lat 70-tych :) Do tego dochodzi (nie zaobserwowany przeze mnie wcześniej) 'efekt Amberu' - każdy następny tom musi przenicować przynajmniej jeden podstawowy fakt kosmologiczny z tomów poprzednich. W tym wydaniu bycie czytelnikiem robionym w konia wypada - trzeba przyznać - całkiem przyjemnie.

Nie zawsze łatwe w lekturze (zwłaszcza 'Throne'), ale autor szybko powraca do rzeczy.

Polecam, choć muszę przyznać, że wbrew powszechnym opiniom nie są to najlepsze książki Nivena.

Dalszy kurs: prequelo-sidequelo-sequelowy cykl '... of Worlds' i m-dziesiąt n tomów opowiadań 'Man-Kzin Wars', z których większość nawet nie jest Nivena. :)

wtorek, 26 listopada 2013

Pięćdziesięciu Doktorów

'The Day of the Doctor' - wielki hype i niziutkie oczekiwania. A w sumie wyszło całkiem nieźle. Porządnie opowiedziany 'crossover', bez dużej ilości moffatowskiego machania rękami. Aktorzy dopisali, dialogi bawią, historia trzyma sens mimo sporej liczby skoków w czasie.

Razi oczywiście niczym gigantyczna dziura w środku ekranu brak Ecclestone'a. Co oni mu takiego zrobili na planie Doktora, że woli ganiać po polach bitew z długimi uszami?

Zwraca także uwagę minifilmik 'The Night of the Doctor', który podarowuje McGannowi godny koniec i przy okazji fantastyczny kontekst dla Wojny Czasu.

poniedziałek, 25 listopada 2013

Post-Avengers

Fiasko 'The Avengers' znacząco obniżyło moje oczekiwania wobec kolejnych produkcji marvelowych. Ale nie aż tak, żeby ich nie obejrzeć. :)

I słusznie, bo zarówno trzeci 'Iron Man', jak i drugi 'Thor', to bardzo dobra rozrywka. Dobry aktorzy, szybka akcja, błyskotliwe dialogi, świetne efekty, sporo humoru. I nawet scenariusze niespecjalnie głupie :)

W szczegółach, 'Iron Man' w sumie podobny do części wcześniejszych, ale troszkę jakby słabszy przez (niepotrzebne moim zdaniem) parcie za zakończenie trylogii.

Nowy 'Thor' za to bardziej nieco filmowy niż teatralny, przez co zrobił na mnie chyba nieco mniejsze wrażenie. Ale za to finał w Londynie wyjątkowo spektakularny.

Polecam dla relaksu. [Ale nie porównywać z dobrymi komiksami :) ]

piątek, 22 listopada 2013

Ra: the Dice Game

Parę stron wydruku, dłuższa chwila zabawy ze składaniem kostek Origami, parę(dziesiąt) drewienek pożyczonych z T&E - i już można wypróbować Ra: the Dice Game.

Zabawa w stylu raczej kostkowo-tradycyjnym, z trzykrotnym przerzucaniem i wstawianiem "krzyżyków" w różnych obszarach. Dość sympatyczna, ale na dwie osoby mocno za krótka. O zwycięstwie na obszarze cywilizacji czy pomników potrafi bowiem zadecydować samotna pojedyncza kostka, a to powoduje, że los decyduje o wynikach.

Ale za to składanie kostek było fajne :)

czwartek, 21 listopada 2013

Jonah Hex

I dla kontrastu: komiksowy western tym razem w wydaniu amerykańskim.

Blueberry serwował dłuższe kilku-albumowe historie, w Hexie dostajemy krótkie jednozeszytowe historyjki. Jest to z jednej strony zaleta - bo autorzy nie mogą przeciągać sprawy w nieskończoność (jak to amerykańskich komiksach, zwłaszcza w DC, często bywa) i muszą zawsze szybko przejść do sedna. Z drugiej jednak strony kolejne zeszyty zaczynają popadać w schemat i stają się zwyczajnie nużące. Rozumiem, że życie łowcy nagród na Dzikim Zachodzie nie może być zbyt różowe, ale lektura prezentuje zatrważająco dużą populację złodziei, gwałcicieli, porywaczy, morderców, kanibali i psychopatów.

Jest kilka zeszytów w nieco innym klimacie: prezentujących rodzinne powikłania Hexa: spotkanie z umierającym ojcem (który jako chłopca sprzedał go Indianom), z dorosłym synem (którego nigdy wcześniej nie widział), wątek z Talulą Black (którą wyuczył na rewolwerowca, aby mogła się zemścić) i ich dzieckiem (które zostało porwany przy porodzie). Te zeszyty angażują faktycznie mocniej. Jest też (jedyny chyba) dłuższy ciąg 'Six Guns War', który wypadł niestety jako niespecjalnie udany crossover.

Graficznie przeważnie jest znakomicie (choć artyści zmieniają się dość często). Mnie najbardziej przypadły do gustu grafiki Jordiego Berneta, rysownika z Hiszpanii.

 

A potem przyszło 'New 52' i 'Jonah Hex' zmienił się w 'All-Star Western', w którym Hex rozwiązuje zagadki kryminalne w XIX-wiecznym Gotham. Aha. Przez chwilę było to nawet zabawne, ale jak w jaskiniach pod Gotham pojawili się Indianie i nietoperz-gigant, to odpadłem.

Podsumowując: godne polecenia, ale dawkować w rozsądnych porcjach - próba przyswojenia wszystkiego naraz grozi przesytem.