środa, 5 grudnia 2012

Tabor Marii Teresy

Abstrahując od marudzenia na 'Ligę', jest ona sporą inspiracją do poczytania trochę klasyki. Tym razem zaintrygował mnie Nemo, więc wziąłem się za wielką trylogię Verne'a, zaczynając od 'Dzieci kapitana Granta'.

Trochę Verne'a się oczywiście w młodości czytało, ale jakimś przypadkiem te pozycje akurat ominąłem. Po przeczytaniu nawet specjalnie się nie dziwię czemu. Jest to typowa przygodówka podróżnicza: wiadomo, styl: "A teraz idziemy szlakiem takiego-to-a-takiego odkrywcy. Zapada zmierzch, więc usiądźmy sobie przy ognisku i opowiem wam o jego ekspedycji." Wiadomo, autor zrobił do książki spory research, więc nie chce, by się marnował. Na szczęście Verne do tego się nie ogranicza i montuje całkiem niezłą akcję. Podróż przez Amerykę utrudnia co prawda tylko przyroda, ale już w Australii bohaterowie stawią czoła wyjątkowo sprytnym bandytom, a wybuchowa końcówka, na Nowej Zelandii, obfituje w ludożerców i wulkany. Budzi podziw, jak można regularnie wyciągać bohaterów z kłopotów, wpuszczając ich w coraz gorsze sytuacje - a na końcu rozwiązać sytuację jednym chwytem. Właściwie podpada on pod ordynarne 'deus ex machina', ale tak znakomicie wynika z charakteru postaci, że broni się całkowicie. Można czytelnikowi całkowicie zamieszać w głowie, ratując życie bohaterów elementem komediowym.

Generalnie nadaje się do polecenia - choć z zastrzeżeniem, że rozpędza się dłuższą chwilę.

Aha - i Nemo pojawia się dopiero w następnej książce, "20 tysięcy mil..."

A przy okazji: to pierwsza książka przeczytana na moim nowym świetlistym Nooku. Jak dotąd sprawdza się bez zastrzeżeń i choć został oczywiście zmodowany natychmiastowo, to na razie wbudowany ereader jest optymalny.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz